sobota, 6 kwietnia 2013

MY, WŁAŚCICIELE TEKSASU. REPORTAŻE Z PRLU. MAŁGORZATA SZEJNERT.





Chciałabym zostać bohaterką reportażu Małgorzaty Szejnert nie dla sławy czy też innych splendorów ale dlatego, że jej metoda pracy reporterskiej czyli perspektywa od szczegółu do ogółu, wykroiłaby ze mnie jakiś niebywały szczegół. Szczegół – źródło. Od wczoraj myślę jakiż to szczegół mógłby być punktem wyjścia do mojego 35 letniego życiorysu.

Właściciele Teksasu to zbiór reportaży i nie ma reportażu nudnego, dziurę zapychającego, co więcej każdy jest otwartą furtką do innego świata i życiorysu. Ta łatwość omotania czytelnika inną rzeczywistością, zatopienie go i odcięcie od tu i teraz jest fascynująca. Tym bardziej, że treść reportaży stanowi najzwyklejsza codzienność, całkowicie nienadzwyczajna. Często wcale się nie zanosi na wciągającą opowieść. Taki reportaż o Michale Więcko, który całe życie przeżył w Pomygaczach. Historia o zwykłym, może bardziej niż reszta świata społecznie zaangażowanym staruszku, najpierw wydał się jakiś nieporywający.  Ale już na drugiej stronie byłam gotowa sprawdzać gdzie te Pomygacze są (i sprawdziłam), bo ciekawsze się tam dzieją rzeczy niż na zeszłorocznych wczasach na Krecie. A kto by przypuszczał.To jest właśnie talent i dodatkowa część układu nerwowego M. Szejnert, która pozwala jej  zobaczyć tyle, tam gdzie inny (czytaj ja i obstawiam większość) nie zobaczyliby nic więcej niż wieś przenudną i zaplutą. Jak to się dzieje, że z zaangażowaniem czytam o perelowskich komisjach, radach, zarządach debatujących w sprawie krakowskich zabytków, żrących się, świnie podkładających i słabo restaurowaniem zainteresowanych. Jest jakaś magia w tym, że opis codziennych dni pracowników zakładów Ursus, ich zmagań z nieprzyjeżdżającym pociągiem i  tego co jedzą na śniadanie i kto rano pije kawę a kto wychodzi bez – tak wciąga. W reportażach Małgorzaty Szejnert odkrywam jakie znaczenie ma dobry opis. Moje neurony odpowiedzialne za przetwarzanie opisów, po tym jak skatowano je Orzeszkową, nieśmiało wysuwają czułki. Po trzecim akapicie opisów chaszczy w 'Nad Niemnem' zawsze zaliczałam całkowite wypłaszczenie EEG.  Przez długie lata taką reakcję neurologiczną wywoływało każde zdanie w stylu; łan słoneczników ścielił się po horyzont - EEG pikało ostrzegawczo. Wreszcie nie muszę stosować ratujących życie mechanizmów obronnych - tu wszystkie opisy są niezbędne, wyliczone jak milionowy puzzel. Rzucałam się na każdy akapit budujący tło. Bez lęku. Pani Małgorzata nigdy w żadne łany i chaszcze mnie nie zmamiła.

O Pomygacze są chyba tu, jakby kto chciał przygód szukać


Nie można czytać tej książki obojętnie; lubisz bohatera, współczujesz mu, nie cierpisz go albo się dziwisz, tyle emocji a bohater nie żaden hero tylko Pani Krysia, kierownik magazynu w Supersamie. Jak tu się nie emocjonować opowieścią o ‘adopcyjnych wczasach’, na których grupa rodziców adopcją zainteresowanych spotkała się z dziećmi z domu dziecka. Na wczasach, podczas których w dwa tygodnie mieli się dobrać w rodziny, oczywiście wygrani szczęśliwcy się dobierali, bo byli i tacy co się nie dobrali. Część niedobranych wracała do swoich domów a część też do domów, tyle że dziecka. Z dzisiejszej perspektywy niemożliwa wydaje się realizacja tego pomysłu, jakiś hardcorowy eksperyment na żywych dzieciach a wtedy rozwiązanie stosowane powszechnie.

Następna wartość dodana: autorka nie narzuca swoich poglądów, niby podejrzewam co myśli o tych co traktują Mazurów jak śmieci i dyskryminują ich dzieci w szkole. Co wcale nie gratulują odwagi i talentu literackiego tej spośród nich, która odważyła się opublikować swój pamiętnik (świetny reportaż o wsi Wejsuny o tytule Wieś jak ziarenko).  Ale tak naprawdę nie wiem, żadne zdanie dowodem być nie może. Miałam wolność emocjonalnego wyboru, każdą postać mogłam polubić lub pogardzać nią do upadłego, za co jestem wdzięczna bo świetlana postać dyrektora Gimnazjum w Kwidzynie nie wzbudziła we mnie wodotrysku sympatii jakoś.

Ta perspektywa od szczegółu do ogółu jest patentem oskarowym, triczek godny 007, w głębokim perelu opisać dziadowską jakość sklepów i kosmiczną koncepcję obsługi klienta i traktowania pracownika, dało się tylko dzięki temu, że wszystkie refleksje dotyczą szczegółu lub od niego wychodzą.


Pani Małgorzato gdzie znajduje Pani tematy, no przecież każdy był w zaplutej wsi a magię i splot wydarzeń wartych uwagi zauważyło niewielu oraz czy jest szansa, że będę bohaterem, choćby ośmioplanowym Pani reportażu. Bo sama tego niebywałego szczegółu nie wynajdę. Przejrzałam CV, przeszukałam Googla i GoldenLine i nic, same szczegóły nieperspektywiczne. W Pani nadzieja.

P.S. Książka odświeżyła też kilka wspomnień z czasów słusznie minionych. Wielu wspomnień obrazujących ówczesne trudności nie mam ale dwa się pięknie odświeżyły. Mam 8 lat i jedziemy do Bułgarii, karawana kilku aut, rodzice mają ukrytą kawę - pod tylnym siedzeniem. Za coś trzeba było przeżyć na zamorskich wczasach. Z sukcesem przekraczamy granicę i zaraz za linią czekamy aż celnicy przepuszczą auta reszty naszej grupy.  Wychodzę z auta i drę się do właśnie odprawianego wujka: Wujeeeek, znaleźli wam kawę?!!! Bo nam nie!
Oraz historia osadzona w peerelowskim systemie niecackania się z dziećmi. Zjeżdżam z tatą z górki, zjeżdzamy razem,  sanki wielkie, kute, spadam, ojciec jedzie dalej. Skrabię się na dół już spuchnięta od płaczu, ręka boli. "Jezu, dziewczyno, czy ty baba jesteś? do rana przejdzie'. Postanawiam, że umrę a nie powiem, że boli. Rano ręka jak balon, nie ruszam palcami. Pan doktor na pogotowiu ogląda, wstępnie ogląda w poczekalni, dookoła dziki tłum. 'CO się dziecko stało"', patrzę mściwie i wygłaszam na cały głos "tato mi wczoraj złamał rękę na sankach'.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz